środa, 17 lutego 2016

Co gryzie superpsychopatów?



 
Od naj­młod­szych lat uczymy się, w jaki spo­sób uży­wać moral­nych hamul­ców. Okre­ślone stan­dardy zacho­wań szybko stają się naszą drugą naturą, a kul­tura pod­po­wiada, któ­rych gra­nic nie możemy prze­kra­czać. Wszel­kie odstęp­stwa od norm spo­łecz­nych są dla nas trudne do zaak­cep­to­wa­nia. Nie rozu­miemy tego, co eks­cy­tuje pedo­fili, nie znamy uczuć gwał­ci­cieli, nie umiemy spoj­rzeć na świat oczami mor­dercy. Nie wiemy, co gry­zie psy­cho­pa­tów. A wbrew pozo­rom ci ostatni też mie­wają utra­pie­nia i bywają sfru­stro­wani.

Psy­cho­paci to nie sza­leńcy – wyja­śnia psy­cho­log Kevin Dut­ton w książce Mądrość psy­cho­pa­tów. To ludzie zawzięci, pozba­wieni wahań, nie­ustra­szeni. Wbrew powszech­nemu prze­ko­na­niu nie zawsze ucie­kają się do prze­mocy, którą trak­tują jako jedno z wielu narzę­dzi na dro­dze do suk­cesu. Wśród nich żyje wiele wybit­nych jed­no­stek, swo­bod­nie prze­cha­dza­ją­cych się uli­cami. Makle­rzy, świetni chi­rur­dzy, pre­zesi to czę­sto psy­cho­paci funk­cjo­nalni – osoby, które albo lepiej niż nor­malni ludzie panują nad swo­imi emo­cjami, albo nie odczu­wają ich z taką inten­syw­no­ścią. To wła­śnie oni posłu­żyli jako wzór dla fik­cyj­nych master­min­dów – Sher­locka Hol­mesa, Jamesa Bonda, Dona Dra­pera czy dok­tora House’a.

Superpsychopaci to ponad­prze­cięt­nie inte­li­gentni ludzie, któ­rych od zwykłych geniuszy odróżnia to, że posia­dają w pełni roz­wi­niętą oso­bo­wość socjo­pa­tyczną. Funk­cjo­nują wbrew sys­te­mowi i spo­łe­czeń­stwu, nie chcą pod­po­rząd­ko­wać się regu­łom etycz­nym. Żyją chwilą, nie ana­li­zują prze­szło­ści, nie zasta­na­wiają się nad przy­szło­ścią. Balan­so­wa­nie na ostrzu noża jest dla nich dzie­cin­nie łatwe, a podej­mo­wa­nie trud­nych decy­zji to pestka. Nawet jeśli spo­tyka ich nie­po­wo­dze­nie, nie powstrzy­muje ich to przy następ­nej pró­bie osią­gnię­cia tego samego celu. Cha­rak­te­ry­zuje ich brak sumie­nia, poczu­cia winy czy skru­chy, a maka­bryczne mor­der­stwa to zwy­kle ich zasługa.

Jednak superpsy­cho­pa­tów łączy z master­min­dami jedna kwe­stia. Ogra­niczenia. Wyty­czone sztucz­nie i narzu­cone z zewnątrz. Psy­cho­paci nie zno­szą gra­nic, mają nie­od­partą potrzebę ich prze­kra­cza­nia – jakie­kol­wiek by nie były. I nie odkła­dają tego w cza­sie. Bez­czyn­ność jest dla nich rów­nie fru­stru­jąca.

Stra­pie­nie Fran­ken­steina

Był począ­tek lat 70. Zdzi­sław Mar­ch­wicki spo­glą­dał na czy­tel­ni­ków z pierw­szych stron gazet. Nagłówki infor­mo­wały, że to Wam­pir z Zagłę­bia, psy­cho­pa­tyczny mor­derca i postrach Ślą­ska. Przez wiele lat nie­uch­wytny, wresz­cie tra­fił w ręce mili­cji. Po zabój­stwie Jolanty Gie­rek, krew­nej sekre­ta­rza PZPR, docho­dze­nie z wia­do­mych przy­czyn nabrało tempa. I oto on – zwy­rod­nia­lec, oprawca kobiet.

Infor­ma­cja o aresz­to­wa­niu Wam­pira jedy­nie na chwilę uspo­ko­iła Ślą­za­ków, wkrótce kosz­mar powró­cił. Media zaczęły dono­sić o kolej­nych napa­ściach, łudząco podob­nych do zbrodni Mar­ch­wickiego. Ludzie z miej­sca wpa­dli w panikę, gadali, że „Wam­pir zmar­twych­wstał” – uciekł z wię­zie­nia albo tak naprawdę ni­gdy nie został ujęty. Odkryte ciała były zma­sa­kro­wane i obna­żone. To robota nekro­fila – uznali śled­czy i nadali zabójcy przy­do­mek „Fran­ken­stein”.

Kiedy Zdzi­sław Mar­ch­wicki ocze­ki­wał w celi śmierci na wyko­na­nie wyroku, jego tajem­ni­czy następca kato­wał następne ofiary. W momen­cie, gdy Śląsk znaj­do­wał się na gra­nicy paniki, na mili­cję zgło­sił się gór­nik, Joachim Kny­chała. Był zamie­szany w nie­ja­sną śmierć szwa­gierki. Ze świadka szybko prze­kształ­cił się w głów­nego podej­rza­nego, a wkrótce potem przy­znał do innych mor­derstw. Tych, które mili­cja przy­pi­sy­wała Fran­ken­steinowi.

Śled­czy nie potra­fili ukryć zdu­mie­nia, gdyż Joachim Kny­chała spra­wiał wra­że­nie prze­cięt­niaka wio­dą­cego przy­kładne, spo­kojne życie. Żona, dwójka dzieci, stała praca w kopalni „Anda­lu­zja”, dobra opi­nia wśród zna­jo­mych i sąsia­dów. Kto by pomy­ślał, że to spad­ko­bierca Wam­pira?

Kny­chała zeznał, że po pro­stu nie­na­wi­dzi kobiet, że czuje do nich wstręt. Jego zda­niem sta­no­wią przy­czynę zagu­bie­nia każ­dego męż­czy­zny. W trak­cie prze­słu­cha­nia wspo­mi­nał, jak matka i babka poni­żały go w dzie­ciń­stwie, nazy­wały „bękar­tem”. Już wtedy kieł­ko­wała w nim nie­chęć do płci prze­ciw­nej.

W wieku 18 lat został ska­zany za gwałt na dziew­czy­nie. Zazna­czył jed­nak, że go wro­biono, że dziew­czyna chciała się zemścić za swoją krzywdę na kim popad­nie. W trak­cie odsiadki wyho­do­wał w sobie silny uraz do kobiet, miał dużo czasu na roz­pa­mię­ty­wa­nie niespra­wiedliwego wyroku. Zde­cy­do­wał, że musi się jakoś ode­grać za nie­słusz­nie wymie­rzoną karę.

Zabój­stwa Wam­pira z Zagłę­bia natych­miast stały się dla niego źró­dłem inspi­ra­cji. Po tym, jak o spra­wie Mar­ch­wickiego zro­biło się gło­śno w gaze­tach, Fran­ken­stein dał upust długo pie­lę­gno­wa­nej nie­na­wi­ści do kobiet.

Gra­nicę prze­kro­czył na obskur­nej klatce scho­do­wej. Zaczaił się tam na młodą dziew­czynę, Marię Borucką, którą zabił z pośpie­chem nowi­cju­sza. Sie­kierką. Opo­wia­dał, że dopiero gdy gwał­cił ciało, osią­gnął speł­nie­nie. Oka­zało się, że brak gra­nic to jedyny spo­sób na odna­le­zie­nie spo­koju.

Pod­czas prze­słu­chań Kny­chała wyznał rze­czowo śled­czym: „Nigdy nie ata­ko­wa­łem kobiet z chęci zysku, tylko napa­ści te miały podłoże sek­su­alne. Nie­na­wi­dzi­łem kobiet i chcia­łem światu poka­zać, że kobieta, jej ciało, to nic szcze­gól­nego. Że można tę god­ność kobiecą zhań­bić, zgnoić, po pro­stu jest po śmierci tylko kupą kości i mięsa”.

Ostatni pro­blem Kani­bala

Kiedy infor­ma­cje o Karlu Denke wyszły na jaw, miesz­kańcy Zię­bic nie chcieli w nie uwie­rzyć. Męż­czy­zna spra­wiał wra­że­nie lekko opóź­nio­nego umy­słowo, ale poza tym to był dusza-czło­wiek. Praw­dziwy altru­ista, bar­dziej uczynny niż nie­jedna zakon­nica z pobli­skiego Klasz­toru Elż­bie­ta­nek. Poma­gał dziw­kom i żebra­kom, ofe­ro­wał im cie­pły posi­łek i noc­leg.

To, co działo się w domu Karla Denke, było dale­kie od wyobra­żeń miesz­kań­ców Zię­bic. Dla swo­ich gości męż­czy­zna miał przygotowany spe­cjalny plan. Oczy­wi­ście mor­do­wał ofiary jak każdy sza­nu­jący się super­p­sy­cho­pata. Zabój­stwo nie było jed­nak jedy­nym prze­kro­cze­niem norm, któ­rego się dopu­ścił.

Ludzie czę­sto widy­wali go, jak kur­suje mię­dzy Zię­bicami a Wro­cła­wiem. W sto­licy Ślą­ska czę­sto uda­wał się na targ, gdzie na stra­ga­nie sprze­da­wał peklo­wane mięso, rze­mie­nie oraz sznu­rówki. Z ludzi. Nie pozwa­lał, by jakie­kol­wiek szczątki się zmar­no­wały – dla wszyst­kiego znaj­do­wał zasto­so­wa­nie, tak jak robi się to w przy­padku zwie­rząt łow­nych. Nie widział niczego złego w zara­bia­niu na śmierci, dla niego było to nie­lo­giczne ogra­niczenie. Czło­wiek musi się z cze­goś utrzy­my­wać, pie­niądz nie śmier­dzi prze­cież tru­pem.

Wresz­cie jego modus ope­randi zawiódł. Nie­do­szłej ofie­rze, Vin­cenzo Oli­vie­rovi, udało się uciec z prze­klę­tego domu i donieść o wszyst­kim poli­cji. Kilka godzin póź­niej śled­czy sfor­so­wali drzwi do miesz­ka­nia. Mor­derca został ujęty.

Miesz­kańcy Zię­bic długo nie mogli otrzą­snąć się z szoku. Szybko prze­stali nazy­wać Karla Denke po imie­niu, nada­jąc mu przy­do­mek „Kani­bal”. Ujaw­nie­nie zbrodni poskut­ko­wało ogólną para­noją – lud­ność bała się jeść wędliny, a nawet pić wodę, bo mógł się do niej prze­do­stać trupi jad z ogródka, w któ­rym Denke zako­py­wał wnętrz­no­ści.

Kani­bal zakoń­czył żywot wkrótce po aresz­to­wa­niu. Tak jak poprzed­nimi razy, trudno było mu się oprzeć, ostat­nia bariera dzia­łała na niego jak spła­wik na rybę. Powie­sił się w celi na chu­stce do nosa.

Bolączka Władcy Much

Na pod­da­sze w kamie­nicy przy ul. Dąbrow­skiego w Kato­wi­cach wpro­wa­dziło się robac­two. Roje tłu­stych trup­nic, stada muchó­wek i nicieni, od czasu do czasu samotny chrząszcz błą­ka­jący się po klatce scho­do­wej. A do tego ten trudny do znie­sie­nia, zaty­ka­jący fetor...

Sąsie­dzi nie zwle­kali z decy­zją, oba­wiali się naj­gor­szego – pan Bog­dan Arnold, loka­tor miesz­ka­nia, z któ­rego roz­cho­dził się smród, praw­do­po­dob­nie zmarł w środku. Zresztą, przy­po­mi­nali sobie, od dawna nikt go nie widział.

Nie podej­rze­wali, że to wcale nie zwłoki męż­czy­zny gniją w miesz­ka­niu. Mili­cjanci wywa­żyli drzwi i w prze­ciągu kilku minut odkryli, że w lokalu znaj­do­wał się nie jeden, a cztery trupy i to w bar­dzo róż­nym sta­nie roz­kładu. Zma­sa­kro­wane szczątki unie­moż­li­wiły usta­le­nie toż­sa­mo­ści, bra­ko­wało jakich­kol­wiek doku­men­tów. I samego mor­dercy.

Po tygo­dniu wytę­żo­nej pracy śled­czych zagadka nie­ocze­ki­wa­nie roz­wią­zała się sama. Bog­dan Arnold zgło­sił się na poste­ru­nek i przy­znał do zabójstw. Przez ostat­nie kilka dni ukry­wał się w oko­li­cach Huty Sile­sia, roz­wa­żał samo­bój­stwo. Osta­tecz­nie posta­no­wił, że odda się w ręce mili­cji i opo­wie o swo­ich czy­nach. Z chę­cią opi­sy­wał każdy szcze­gół, demon­stro­wał na mane­ki­nach, w jaki spo­sób mor­do­wał poszcze­gólne kobiety, przy­znał, że się nad nimi znę­cał.

Wszyst­kie swoje ofiary poznał w barach. Pierw­szą w kato­wic­kim „Kuja­wiaku”. Wypili razem piwo, chwilę poroz­ma­wiali, a następ­nie wylą­do­wali w miesz­ka­niu Arnolda. Władca Much – jak męż­czy­znę okre­ślili śled­czy – wściekł się, gdy kobieta zażą­dała, by zapła­cił 500 zło­tych za cie­le­sne przy­jem­no­ści. Uznał to za bez­czel­ność.

Posta­no­wił, że wystawi kobie­cie rachu­nek. Gniew pomógł mu sku­tecz­nie zała­twić sprawę i po raz pierw­szy prze­kro­czyć gra­nicę mor­der­stwa. Arnold ude­rzył ofiarę młot­kiem w głowę, a kiedy prze­stała drgać, wrzu­cił do wanny. Tam pró­bo­wał roz­pu­ścić ciało chlor­kiem, jed­nak nie­wiele z tego wyszło. Zosta­wił więc zwłoki w łazience.

Z mie­siąca na mie­siąc w miesz­ka­niu przy­by­wało tru­pów. Bog­dan Arnold żył z nimi, przy­zwy­czaił się do odra­ża­ją­cego zapa­chu i wszech­obec­nego robac­twa. Od czasu pierw­szego mor­der­stwa ogra­niczenia, nawet te higie­niczne, prze­stały się liczyć. Prócz ciał w miesz­ka­niu leżały narzę­dzia zbrodni – mło­tek, meta­lowy pręt, garota – na wszelki wypa­dek zawsze pod ręką.

Przed śmier­cią Władca Much poża­lił się mili­cjantom. Szcze­rze żało­wał, że nie zabił swo­jej byłej żony.

Recepta psy­cho­pa­tów

Gdyby wejść w buty superpsy­cho­pa­tów, ogra­niczenia natych­miast stra­ci­łyby na zna­cze­niu. Zda­niem Kevina Dut­tona, czło­wiek z miej­sca stałby się bar­dziej pewny swo­ich racji, jego życie sta­łoby się pełne nowych moż­li­wo­ści, a psy­chiczne hory­zonty zde­cy­do­wa­nie szer­sze. Widzi­mi­się wysu­nę­łoby się na pierw­szy plan. A jeśli coś sta­nę­łoby czło­wiekowi na dro­dze, nie zawa­hałby się użyć wszel­kich dostęp­nych narzę­dzi, by wyjść z sytu­acji obronną ręką. Bez względu na to, jakie gra­nice nale­ża­łoby prze­kro­czyć.

Kobiety są solą tej ziemi? No cóż, zdaje się, że należy im się za to surowa kara. Niech wie­dzą, gdzie ich miej­sce. Port­fel świeci pust­kami? W takim razie trzeba zaro­bić, nie­ważne, w jaki spo­sób. Zaw­sze jest jakieś wyj­ście. Przy­kła­dowo gdy kobieta wpusz­cza w maliny i naraża na wyso­kie koszty, można jej poka­zać, czym skut­kuje nie­szcze­rość i inte­re­sow­ność.

Tyle tylko, że trzeba być super­p­sy­cho­patą. W innym wypadku pozo­staje zatrzy­mać się na gra­nicy: iść na tera­pię, wziąć się za ciężką pracę albo bez słowa się­gnąć do port­fela.


Tekst napisany na potrzeby 16. numeru Magazynu FUSS.

12:11