czwartek, 29 października 2015

Przystanek 57


Dawny Park Kolejowy, godzina 14:15. Jakieś 60 m od przystanku 57.
Powietrze stoi w miejscu, upał.

- Będzie to siedem pięćdziesiąt, czy nie będzie?
Bez słowa sięgam do portfela i podaję facetowi pieniądze. Ma zakazaną gębę, niejeden chojrak uchyliłby mu kapelusza w pełnym słońcu. Siedzi na murku za miejskim szaletem, pali tanie pety, spogląda na dziwki i filozofuje. A przynajmniej tak twierdzi. 


Podeszłam tylko dlatego, że często widuję go przy kiosku, gdzie zazwyczaj udaje, że pracuje, zagadując kioskarza. Wygląda na zakapiora z wykształcenia, ale w rzeczywistości jest cieciem w pobliskiej kamienicy. Wymarzonym źródłem informacji, zdawałoby się.

- Teraz, to będzie inna rozmowa. - Uśmiecha się paskudnie, obracając w palcach monety. Odnoszę wrażenie, że zaraz je nadgryzie, żeby sprawdzić, czy prawdziwe. - Co chcesz dokładnie wiedzieć?
- Interesują mnie bezdomni - zaczynam prosto z mostu. - Mam na myśli okolicznych bezdomnych. Widzi się ich na co dzień, ale nie ma się o ich życiu bladego pojęcia. Szukam historii, opowieści, może jakiegoś klucza.

Cieć patrzy na mnie wilkiem, jakby brakowało mi piątej klepki. Po chwili jednak odpowiada i, co zaskakujące, rozkręca się na całego. Prawdopodobnie trafiłam na temat nadający się na "Polaków rozmowy" przy butelce Krupniku. Mówiąc, nie odrywa wzroku od dziwek siedzących na przystanku.

- Złodzieje i nieroby. Kurewstwo. Niektórzy powiedzą czasem "dzień dobry, panie Włodku", jak w koszu przy piekarni grzebią, ale reszta niech się idzie skasować. Nic już z nich nie będzie, banda śmierdzących zer. Część po kryminale, reszta pijactwo i ćpuństwo, co chodzi w obesranych portkach, bo już tak im wszystko jedno. Pytasz, panna, jakbyś myślała, że się z nimi obracam - oskarża mnie nagle.

Gryzę się w język, po czym tłumaczę najłagodniej, jak potrafię:

- Skąd. Ludzie opowiadają różne rzeczy, a pan przecież często stoi przy kiosku...
- Taaa, bez dwóch zdań gadają, choć głównie pierdolą kocopoły. Stare baby na przykład. Z menelstwem nie gadam, ale rzeczywiście, słyszało się to czy to. Pewno kojarzysz taką grubą, obciętą na zapałkę, co się ciągle kiwa?

Potakuję. Cieć marszczy brwi, gdy na przystanku zatrzymuje się samochód. Dziwki zrywają się z ławki. Klient.

- Mówią na nią Bacha. To pojebana baba, daje za darmo, wszy roznosi i inne "gratisy". A jak ją wkurwisz, to rzuci w ciebie butelką, będzie gonić i drzeć się, że ją okradłaś i dzieci zabrałaś. Słowo daję, niemożliwa kurwa. Ostatnio wybiła okno w samchodzie, co zaparkował przy monopolowym. I się śmiała, jak głupia, pokazywała na dzieciaka w wózku, że to jego wina. Jakiś czas temu już miałem nadzieję, że zdechła, bo jej długo na dworcu nie było. Ale przyszła w końcu, łysa, w nowym dresie. Pewnie ją z łapanki do zakładu wsadzili. Szkoda, kurwa, że nie zdechła jednak. Próżno się cieszyłem.

- Rozumiem - odpowiadam, przypominając sobie, że jeszcze w gimnazjum widywałam Bachę na przystanku autobusowym, przy którym zatrzymuje się 57. Siedziała na ławce, kiwała się i obgryzała zapałki. - A inni?
- Jest tu taki jeden, co czasem nocuje u was w kamienicy. Daje dupy za drożdżówkę z budyniem. A jak się poszczęści, to za piątaka.
- Dlaczego akurat za pięć złotych?
- Tyle kosztuje "pasek", czyli cztery centymetry szprycy sprzedawanej na strzykawki. Kupisz to za dworcem. Ale co w tych czterech centymetrach jest, chuj raczy wiedzieć. Ja nie sprawdzałem i sprawdzać nie będę. Jak ci się zdarzy, to daj mi znać, ile organów musisz wymienić na nówki.

Uśmiecham się blado. Nie wiem, czy się cieszyć z tego, że cieć wie, w której kamienicy mieszkam, biorąc pod uwagę jego żywe zainteresowanie paniami z przystanku i dawaniem ciała. Ale dzięki niemu przynajmniej wpadłam na pomysł, gdzie dalej szukać. Kończę rozmowę krótkim pytaniem, pauzując dyktafon schowany w kieszeni:

- Więc nie przepada pan za bezdomnymi?
- Nie przepadam? Ja ich nienawidzę. Niech zdechną, kurwa, najlepiej na trzy-cztery.

Kamienica na rogu Narutowicza i POW, godzina 14:30. Jakieś 170m od przystanku 57.
Ocienione podwórko, przyjemny chłód. W powietrzu unosi się zapach pizzy.

Staję przed metalową bramą i przez myśl przemykają mi niezliczone anegdotki o śmiesznych nazwiskach, jak zawsze, kiedy patrzę na ten domofon. 

Wlazło. Wcisło. Ciota. 

Legendarna trójca dziwnych nazwisk, o których opowiada się w pubach przy piwie. Na dodatek rodziny tych szczęśliwców spokojnie mieszkają w mojej kamienicy. Przyjemnie mieć pewność, że niektóre historie nie są jedynie miejskimi legendami.

Zostawiam w spokoju mieszkania celebrytów i wciskam dwa razy odpowiedni przycisk. 

- Słucham? - pyta niecierpliwie domofon. W tle słychać sprzeczkę dzieci.
- Tu Agnieszka z góry. Masz może chwilę?
- Jasne, właź. I przygotuj się na atak Potworów.

Chwilę później już wspinam się po schodach, słysząc coraz głośniejsze krzyki. Potwory witają mnie tuż przy drzwiach, umazane w czekoladzie, lukrze i farbach. Za nimi z mieszkania wynurza się Andrzej w koszuli w kratę, zarośnięty nieco bardziej niż zwykle, w kuchennym zaplamionym fartuchu i w rozlatujących się kapciach. Wita się ze mną, zaprasza do środka i prowadzi do kuchni.

Wewnątrz panuje artystyczny nieład: zabawki leżą na podłodze, stole i w zlewie. Na ścianach pełno grafik, wycinków gazet i, nie wiedzieć czemu, liczb 18. Mieszkanko jest królestwem gratów, ale niewątpliwie królestwem przyjemnym.

- Pamiętasz może, jak wspominałeś o bezdomnych z okolicy? - zagaduję, gdy podaje mi herbatę. - Wiesz, mówiłeś też wtedy o pojedynkach dziwek i o squatersach ze Składowej.

Andrzej kiwa w zamyśleniu głową, mieszając w woku podejrzanie wyglądający sos. Jest encyklopedią ciekawostek z zakresu mieszkańców Łodzi i człowiekiem „niekończącą się historią”. Może opowiadać godzinami, jeśli Potwory nie zechcą akurat jechać do zoo albo szczypać się do krwi poza zasięgiem jego wzroku.

- Pewnie, że pamiętam. Mówiłem wtedy o tym chłopaku, który służy ciałem „na domku”. Sypiał u nas na klatce zwinięty w kłębek. Kojarzysz, śniada cera, czarne włosy, wyglądał na cudzoziemca. Smród nie do wytrzymania. A twoja babcia zostawiała mu kanapki na schodach, nie myśl, że zapomniałem - celuje we mnie drewnianą łychą. - Ale od dawna go już nie było. Ostatnim razem, jak go widziałem, siedział na przystanku 57, naćpany jak sto diabłów, a potem nocował u nas ostatni raz. Tak się nawalił, że strzykawką wypisał na ścianie „Ryba” własną krwią. Czujesz go?

Jak przez mgłę przypominam sobie to zdarzenie. Andrzej pominął gwiazdę Dawida, którą chłopak wymalował pod napisem. Strzykawkę porzucił na schodach. Faktycznie, od tej pory nie nocował na klatce.

- A Bachę kojarzysz?
- Ohoho, no ba, że tak! - Andrzej cieszy się, a sos bulgocze w woku. - Przecież to o niej mówiłem przy okazji pojedynków dziwek. Zagrzewała dziewczyny do walki, rozumiesz. A potem napatoczyły się jakieś łepki i jak zaczęła do nich podskakiwać, to jeden się raz zamachnął, a jej zęby rozsypały się po chodniku. Wyła przez resztę nocy i zbierała do kieszeni siekacze, które znalazła. 
- To przykre. 
- Nie ma co się nad takimi litować. Litość tylko pogarsza sprawę. Weźmy na przykład ludzi, którzy mieszkali tu na długo przed tobą. Dokładniej, mieszkali w twoim pokoju, we dwójkę: matka z synem. To było jeszcze długo przed tym, jak zamieszkałem tu z Agatą i dziećmi, i miałem tu pracownię. Bardzo długo przed tym. Matka była starowinką, ledwo sama po schodach wchodziła, siwa, przygarbiona, zasuszona jak śliwka. A jej syn, to stary koń był, pod pięćdziesiątkę. Musiała mieć z nim prawdziwe piekło, bo pił na umór. Pod koniec nie miał już nawet siły zejść do sklepu i kupić sobie wódę, więc spełzał jedno piętro, pukał do mnie i błagał, żebym mu coś przyniósł z monopolowego. 
- I przynosiłeś?
- No przynosiłem, jakieś najtańsze sikacze. Brał w zęby i wpełzał z powrotem do siebie na górę. - Andrzej z niepokojem zagląda do pokoju, dzieci siedzą niespotykanie cicho przy komputerze. - Mówili do niego per Panie Prezesie, bo skończył studia i przeczytał dwie książki. Matce podkradał emeryturę i stawiał kolejkę swoim kolegom lumpom w mordowni, która wtedy była w miejscu tej tajskiej knajpki na rogu POW. Sama widzisz, źle, że się litowałem.

Kiwam w zadumie głową i upijam łyk herbaty. Ma posmak płynu do mycia naczyń i dziwnie się pieni. Ostrożnie odstawiam kubek na stół i odsuwam od siebie.

- Pamiętasz coś jeszcze?
- Hm, tyle tego było. Myślę, że powinnaś iść do Andrzeja Terleckiego. On zajmuje się bezdomnymi od zarania dziejów, na pewno powie ci coś ciekawszego, od moich pustych opowiastek o żulerstwie. Zajrzyj do "Kresowej" na rogu Piotrkowskiej i Narutowicza. Powołaj się na mnie.
- Dzięki - wstaję od stołu, zakładam torbę na ramię i macham zainteresowanym Potworom na "do widzenia". - Dzięki za pomoc i smacznego obiadu.

Wychodząc, zastanawiam się, czy do sosu Andrzej też przypadkiem dolał Ludwika.

Przed wejściem do restauracji "Kresowej" przy ulicy Narutowicza, godzina 18:50. Jakieś trzy przecznice od przystanku 57.
Słońce chyli się powoli ku zachodowi, ludzie człapią sennie po chodnikach.

Z zewnątrz lokal pana Terleckiego wygląda na niezłą spelunę z zakratowanymi oknami. Mijam w drzwiach podejrzanych mężczyzn kopcących papierosy bez filtra i staję pośrodku ponurej knajpy zastawionej odrapanymi ławami. Ze ścian łuszczy się tapeta, gdzieniegdzie kurzą repliki szabli i herbów szlacheckich. Po prawej stronie wiszą autografy słynnych gości ("O Boże! Żeby wszyscy dawali papu!" nabazgrał Mariusz Saniternik), po lewej ogromny, absurdalnie różowy portret generała Augusta Emila Fieldorfa. Przy barze bezdomni grają w szachy. Jeden z nich pali fajkę i uśmiecha się promiennie do pulchnej barmanki w kwiecistym fartuchu, którą zapamiętuje się natychmiast dzięki trwałej na głowie, przerwie między zębami i ciemnym wąsie.

- Co tam? - pyta mnie, gdy podchodzę do kontuaru.
- Szukam pana Andrzeja Terleckiego. Chciałabym zamienić z nim parę słów na temat bezdomnych...
- Aaa, to dobrze trafiłaś, córuchna! Pan Terlecki to chyba od zawsze się bezdomnymi zajmuje. Już momencik! - Kobieta odwraca się w stronę zaplecza ukrytego za brudną zasłoną. - Andrzej! Pani do ciebie! 
- Jaka pani? - pada pytanie, po którym rozlega się basowy szczek.
- Jaka pani, jaka pani... nieduża pani! Czeka przy stoliku i chce porozmawiać.

Właściciel knajpy odkrzykuje coś niezrozumiale. Czekam na niego kilka minut, zerkając na ryczący w rogu telewizor. Wychodzi zza baru trzymając w jednej ręce herbatę, a w drugiej wielkiego sznaucera na smyczy. Pies natychmiast obślinia mi całe spodnie. 

- Fe, Greg! Nie rusz pani! W czym mogę pomóc?

Wspominam o swoim reportażu i opisuję pokrótce kilka zasłyszanych historii o bezdomnych. Terlecki splata ręce na wydatnym brzuchu, po czym zaczyna opowiadać - długo i dokładnie - o swojej pierwszej styczności z problemem bezdomnych, o sytuacji politycznej pod koniec lat osiemdziesiątych, o tym, że gdy był marszałkiem województwa, poproszono go o zorganizowanie konferencji na temat biedy, bezrobocia.

- Ponieważ w tej konferencji uczestniczyły osoby bardziej i mniej ważne (również parlamentarzyści), udało mi się zorganizować fundusze na posiłki i tym podobne. Z początku pomogłem ludziom z PPS-u: Mietkowi Rutowiczowi, Stasiowi Szymańskiemu. To byli dawni opozycjoniści, z którymi kiedyś działałem, dlatego czułem się zobligowany. Poprosili mnie, żebym się nimi zajął, jak już się skończy moja kadencja marszałkowania. Postawiłem pewne warunki i zgodziłem się, że będę pracować nad komitetami bezrobotnych. Zresztą, do tej pory szefuję takiemu związkowi stowarzyszeń, który nazywa się Ogólnopolskie Porozumienie Organizacji Bezrobotnych. Przewodzi ono nie tylko komitetom bezrobotnych, ale i organizacjom parapracodawczym.

Terlecki przerywa, wpatrzony w telewizor. Akurat zaczynają się „Fakty”. Siedzący przy barze mężczyźni nie zwracają uwagi na serwis informacyjny. Grają w szachy.

- Szczerze mówiąc - podejmuje właściciel knajpy. - To bezdomność stanowi poważniejszy problem. Ci, co byli bezrobotni i w miarę cwani, potrafili sobie jakąś pracę załatwić, albo wyjechali za granicę. Ci, którym się nie poszczęściło, są już zbyt starzy jak na oczekiwania pracodawców. Dodatkowo, są marginalizowani i wykluczani społecznie, bo nie potrafili odpowiedzieć na zapotrzebowanie środowiska. Nie ma dla tych ludzi ofert na rynku pracy.
- Ale znalezienie zajęcia nie załatwiłoby całkowicie ich problemów - zauważam. 

Terlecki potakuje pomiędzy siorbnięciami herbaty.

- To prawda. Bezdomni wymagają w większości terapii. Terapii, która pomogłaby przywrócić ich do realiów pracy. Są to ludzie, którzy przez długotrwałe okresy bezrobocia źle się ze sobą czują. Dławi ich strach przed jakimkolwiek działaniem, co jest potwierdzeniem tego, że nie nadają się do funkcjonowania w społeczeństwie. Żyją tylko od wypicia do wypicia. Pół litra powoduje, że nie ma problemu. I tu pojawia się kolejny problem - wspomniane pół litra to często trucizna, nawet nie spirytus. Meliny to rozprowadzają, bo dopiero kiedy dzieci poniosą od tego śmierć, to mówi się aj waj. W Łodzi cena setki to złotówka, a jeśli setka kosztuje złotówkę, to aż chce się pić!

Uśmiecham się cierpko. Od strony baru dobiega triumfalne: "Szach i mat!".

- Żeby wyjść z bezdomności i dostać się na rynek pracy potrzeba wielu działań. Nie tylko terapii dla alkoholików, ale psychoterapii. Bezdomni to ludzie, którzy tkwią w wiecznej bezczynności. Ich zajęcie to nicnierobienie. Są w amoku, zaczynają zachowywać się jak zwierzęta. Bezczynność pozbawia reguł, które obowiązują w cywilizacji. 
- Jak powinna wyglądać przykładowa terapia?

Sznaucer, dotąd spokojny, zrywa się i obszczekuje klienta opuszczającego "Kresową". Terlecki ciągnie za smycz i daje psu klapsa.

- Każdego dnia bezdomny powinien przyjść, wpisać się na listę, zjeść śniadanie, czy obiad. Porozmawiać z kimś, pooglądać telewizję i wrócić do domu. Następnego dnia znowu powinien przyjść, wpisać się na listę, zjeść i tak dalej. Upraszczam, ale tak właśnie wygląda wdrażanie do normalnego życia. Ale ci ludzie tego nie robią, są kompletnie zdegradowani umysłowo i myślą w zupełnie innych kategoriach.
- Czyli o zmiany będzie trudno...
- Cały system społeczny – właściciel knajpy w zamyśleniu wpatruje się w telewizor – cała polityka społeczna w Polsce tkwi głęboko w PRLu. W rządzie Boni nieźle kombinuje, ale z kolei pracownicy MOPSu nie czują „misji niesienia pomocy”. Może to nie jest sprawa przepisów, a innego podejścia do problemu. Prawda jest taka, że w Polsce i za granicą na kwestię biezdomności łoży się duże pieniądze, z tym, że są one źle wykorzystywane. Dystrybucja unijnych dotacji jest fatalna. Wszystkim, oczywiście, rządzą układy: bez nich nie przechodzą nawet najlepsze projekty. Ma się tylko w papierach zgadzać i koniec. W tej chwili wróciliśmy do tego, co nam kiedyś przeszkadzało w socjalizmie - że coś jest niesprawiedliwe, robione nie tak jak trzeba. Teraz jest tak samo, tylko winę „ponosi” Unia. Ech - Terlecki wzdycha nagle, całkiem zmęczony. Wygląda, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej.

Kiwam ze zrozumieniem głową, czując, że czas na mnie. Dziękuję za poświęcony czas, podaję rozmówcy rękę i wychodzę. Różowy generał August Emil Fieldorf żegna mnie ponurym spojrzeniem.

Obrzeża Parku Kolejowego, godzina 20:45. Przystanek 57.
Ciepły wiatr niesie pył i piach po chodniku. Dworzec Fabryczny wydaje się mniej szpetny, niż za dnia.

W zatoczce zatrzymuje się autobus. Nad znużonym kierowcą błyszczy napis: "57. Karpacka". Rozsuwają się drzwi, a z wnętrza pojazdu wysiada kilkoro pasażerów. Mijają mnie całkowicie obojętni.

Lubię to miejsce, ten przystanek. Stąd zawsze wyruszałam do szkoły. Często marzłam wciśnięta w kąt, czasem chroniłam się pod wiatą przed porannymi ulewami i nucąc gniewnie pod nosem, spoglądałam na zegarek. Bo pięćdziesiąt siedem nigdy nie przyjeżdżał na czas. Zniecierpliwieni ludzie bez przerwy lustrowali rozkład jazdy, stukając palcami w kolumny cyfr.

Pamiętam też dziesiątki zniszczonych twarzy i opuchnięte dłonie grzebiące w żółtym koszu na śmieci. Przystanek zawsze przyciągał bezdomnych jak ul pszczoły, szczególnie rankiem. Czasem dopalali znalezione na chodniku pety, czasem wystawiali na słońce pokryte liszajem nogi, a czasem tylko krążyli w pewnej odległości, non stop mając na oku ten żółty, odrapany kosz. 

Tego wieczoru na ławce leży kobieta. Okrutnie śmierdzi. Cały jej dobytek, upchnięty do foliówek i brudnych toreb z Ikei, spoczywa nieopodal. Wysłużone kule opierają się o tobołki. Bezdomna nie śpi, patrzy w dal.

Nie czeka na autobus.

Łódź 2011 

19:44