czwartek, 11 czerwca 2015

PRażynki #1


Przychodzą takie momenty w życiu pracownika, które trzeba po prostu jakoś określić. A można to zrobić na kilka sposobów. Hasłowo: Absurd. Definicyjnie: Chwila totalnej niemocy wywołana porażającą tragifarsą. Beznamiętnie: Mi-Do-Tego-Nie-Staje. Poetycko: Czarna Rozpacz, jak specjaliści zwykli określać tzw. kaszankę. W języku Neostrady: headdesk
Lub po prostu semi-branżowo: PRażynka


(Dlaczego akurat solony plasterek ziemniaka pasuje do pozostałych zwrotów opisujących codzienne zawodowe frustracje? Po pierwsze dlatego, że to taki oszukany czips, który w latach 90. podczas zakupów zawsze w oczach rodziców wygrywał z zagranicznymi Crunchipsami, bo zdrowszy i świeższy (czysty absurd). Zmora każdego dzieciaka zapatrzonego w reklamy paprykowych przekąsek, if you ask me! Poza tym, jego nazwa zawiera w sobie akronim PR, który odnosi się do branży public relations – a w końcu to właśnie w jej obrębie mają miejsce osławione absurdy. W ich oparach smażą się najlepsze pod słońcem PRażynki.)
Często zdarza się, że w chwilach największej słabości wszystkie bzdury przelatują człowiekowi przed oczami. Zamiera wtedy przed biurkiem z uśmiechem zadowolonego kanibala na twarzy, a kawalkada nonsensów, które przytrafiły mu się w pracy, tratuje wszystkie myśli, jakie napotka na drodze. 
Próba skupienia się nad tekstem o szpachli na zmarszczki, który klient chce na wczoraj, a najlepiej to na 150 lat temu, nic nie daje. Nie pomaga odświeżanie poczty (zwykle fundujące serię mikrowylewów), przeglądanie kalendarza (jeszcze więcej mikrowylewów) czy zerknięcie na kartkę z deadline’ami (natychmiastowe samospalenie). No nie działa nic i już. Absurdy przejmują kontrolę nad zapracowanym delikwentem i w trakcie chwilowej niedyspozycji, zupełnie nagle, rodzi się w jego umyśle pytanie:
A może by tak to wszystko spisać?
... żeby – zupełnie przypadkiem – w pewien piękny poniedziałkowy poranek nie rozbić laptopa w drobny mak o własną głowę? Albo żeby po prostu pośmiać się trochę jak wariat w przerwie między wiązanką przekleństw w stylu bosmańskim. Whatever works.


Kropka.

Był sobie klient. Na pierwszy rzut oka niegroźny, nawet wdzięczny w fazie tzw. obwąchiwania. Jego firma charakteryzowała się dość długą tradycją, porządnymi realizacjami i delikatnym bzikiem na punkcie angielskiej kultury (prezes był prawdziwym dżentelmenem, który nawet w kwestiach cateringu na imprezach wewnętrznych radził kierować się wyspiarskim menu). Początkowo klient był dość łatwy w obsłudze, bo z public relations niezbyt zaznajomiony, ale za to bardzo otwarty na takie innowacje jak prezentacja w PowerPoincie. Innymi słowy – pijarowa dziewica.
Współpraca ruszyła z kopyta, zaczęły się „cuda-wianki”, czyli standardzik w postaci informacji prasowych, bardzo podstawowych działań CSR-owych, niewielkich eventów czy delikatnego networkingu z innymi klientami. Prezes nie ukrywał zadowolenia, choć cały ten komunikacyjny taniec szybko zaczął pochłaniać zbyt dużo jego uwagi i czasu. Postanowił więc oddelegować do stałego kontaktu z agencją osobę, która z fotografa w try miga stała się Specjalistką ds. promocji. Kwestia trzydniowego szkolenia, wiecie jak jest.
Specjalistka natychmiast zaczęła wykorzystywać zdobyte umiejętności w praktyce, czyli nie mieć racji przy każdej możliwej okazji. Szło to oczywiście w parze z kompetencją zwaną popularnie „czepialstwem maniakalnym”. Można by przytaczać setki maili, które stanowiły widowiskowy pokaz tańca określanego w branży jako tango-przypieprzango, ale warta spisania jest tylko jedna z sytuacji.
A jej bohaterka to rzecz mniejsza niż główka od szpilki.
Wszystko zaczęło się od informacji prasowej na zupełnie nieistotny temat. Po serii zaciekłych poprawek, aferze o kwestie natury lingwistycznej (notabene, z pracującą w zespole polonistką z wykształcenia) i wymianie nienawistnych uprzejmości, wreszcie udało się uzyskać akceptację materiału. A potem rozesłać go do mediów. Raport z publikacji był całkiem niezły, jak na jakość contentu zawartego w tekście, dlatego zespół odetchnął z zadowoleniem zaraz po kliknięciu w przycisk „send”. 
Nie minęła godzina, a w pomieszczeniu rozległ się złowieszczy dzwonek telefonu. Koleżanka odpowiedzialna za projekt odebrała, wsłuchała się w agresywne bzyczenie dobiegające z głośnika. Ze spokojem przyjęła do wiadomości, jak się wydawało, ciężką połajankę i odłożyła słuchawkę.
Co się stało? Wszyscy w pokoju odsunęli się od komputerów gotowi rzucić się na pomoc. Za słabe wyniki? Za mało publikacji w kluczowych mediach? Ekwiwalent reklamowy nie sprostał oczekiwaniom? Prezes zadławił się puddingiem z siekanego mięsa? Wyspy Brytyjskie podzieliły los Atlantydy pochłonięte przez morze? No co się stało?! Jaka tragedia nastąpiła po przesłaniu tego nieszczęsnego raportu?!
- Na jednym z portali dziennikarz zapomniał wstawić kropki na końcu informacji – oznajmiła koleżanka. – Trzeba będzie tam zadzwonić i poprosić o korektę, takie jest życzenie „prezesa”.
Cisza. No oczywiście, brakło kropki, tekst jest zepsuty. Ba, cały raport jest zepsuty. A dziennikarz niekompetentny. Za takie niechlujstwo powinni wsadzać do więzienia.
Pomstowanie trwało jakiś czas, ale telefon został w końcu wykonany. Koleżanka wspięła się na wyżyny swojej dyplomacji, opowiadając o zmyślonym perfekcjonizmie właściciela firmy i czerwona jak cegła przywróciła kropkę na swoje miejsce.
Całe szczęście, że nie była to kropka drukowana. W przeciwnym przypadku po dziś dzień zespół siedziałby uzbrojony w cienkopisy i poddawał korekcie cały nakład jakiejś gazety.


Grunt to specjalizacja

Pewnego sierpniowego dnia zapasy materiałów reklamowych jednego z klientów całkiem się wyczerpały. Wbrew pozorom nie jest to taka zła informacja – daje możliwość wymiany gadżetów, które od jakiegoś czasu wychodziły już wszystkim uszami. Nadchodzi moment buszowania po ofertach i wpadania na całkiem fajne pomysły (potem kompletnie gaszone przez Specjalistów, ale co z tego). Tym razem jednak pojawia się istotny czynnik: nowe drobiazgi mają być tanie i ekologiczne zarazem. Z naciskiem na tanie.
Natychmiastowej porady w tej kwestii udziela Papcio Google, dzięki któremu oczom teamu ukazują się ładne i funkcjonalne notesy eko, z gumką, długopisem, fiszkami, samoprzylepnymi karteczkami i możliwością obrandowania. Marzenie każdego biurowego Rambo, oczywiście w atrakcyjnej cenie.
Bez chwili zwłoki na maila internetowego sprzedawcy wysłane zostają wszystkie pytania świata: co, kiedy, w jakiej ilości i – co najważniejsze – za ile? Na uprzejmą odpowiedź nie trzeba długo czekać. Sympatyczna pani rozwiewa w niej wszystkie nasze wątpliwości. A trzeba wiedzieć, że mamy do czynienia z prawdziwą ekspertką w swoim fachu.
Specjalistką ds. taniości gadżetów.
Dobre, co? I trzeba przyznać, że całkiem pod prąd. Biorąc pod uwagę rosnące hordy Brand Warriorów i Social Media Ninja, pani Specjalistka jest trochę jak Oskar ze śmietnika w The Muppet Show.  
Właściwie to szacunek za odwagę!


Zbójnicki telefon

Życie zawodowe dziennikarza z branży hotelarskiej to jest dopiero bajka! Może nie pojawia się w niej śliczna królewna i wróżka-świntuszka, ale za to obfituje w iście bajeczne luksusy. Darmowe podróże taksówkami przez całą Polskę. Darmowe noclegi w cesarskich apartamentach wyposażonych w puchate szlafroki i śnieżnobiałe kapcie. Darmowe posiłki, które szef kuchni osobiście doprawił finalną szczyptą szafranu. Darmowe zabiegi w hotelowym SPA. Całodobowy bar, w którym – a jakże! – nie zostanie wydana nawet złotówka. 
Welcome to the magic Realm of Free Ride!
Oczywiście, „darmowy” nie oznacza w tym kontekście „za nic”, co to to nie. Jednak cena, jaką dziennikarz musi zapłacić za baśniowe przygody, jest relatywnie niska. Ot, trzeba napisać jakiś tyci artykulik w piśmie z branży HoReCa czy zrobić relację z konferencji prasowej zorganizowanej z okazji n-tych urodzin gościnnego hotelu. Prosty, uczciwy układ.
Wykorzystywany od zawsze, również w przypadku pewnego klienta, który – podobnie jak setki innych hoteli – postanowił uczcić swoją rocznicę. 
Historia ta przebiegła właściwie standardowo, wici zostały rozesłane, a dziennikarze otrzymali zaproszenia na kolejną wyprawę w krainę bajek i luksusów. Odbyły się dziesiątki rozmów telefonicznych, podczas których agencja niczym frywolny akwizytor kusiła redakcje do przyjazdu na wszelkie możliwe sposoby. Follow-up okazał się wyjątkowo żmudny, uciążliwy i męczący. Osoby, które się go podjęły, od dwóch dni chodziły z kwaśnymi minami i czerwonym policzkiem rozgrzanym od rozmów przez komórkę. 
Aż w końcu rutynę zmącił zbójnicki telefon.
Stażystce, która wcześniej otrzymała listę mediów, trafiło się pismo, w której kontaktem byli dwaj dziennikarze. Typowy przykład dobrego i złego gliniarza: jeden do rany przyłóż, a drugi... not so much, żeby nie powiedzieć gbur. Dla stażysty poważna sprawa i stres. 
Z góry było wiadomo, jak potoczy się druga rozmowa – nieprzyjemny redaktor w najlepszym przypadku po prostu odmówi (bo odmawia zawsze), nie szczędząc jakiegoś zjadliwego komentarza. Ale odbębnić trzeba. Stażystka w tym celu zaszyła się w najdalszym kącie najdalszego pomieszczenia biurowego, gdzie w samotności postanowiła wykonać telefon. Po kilku minutach wróciła z miną, którą może mieć tylko ktoś, kto poznał jakąś wstydliwą tajemnicę. 
Zespół ożywił się natychmiast, padło pytanie o rezultat obdzwonki.
- Cóż, z tego co oznajmiła automatyczna sekretarka, wynika że „Janosika nie ma teraz w jaskini”. Ale można zostawić mu wiadomość.
Popatrzyliśmy po sobie ze zrozumieniem. To wiele wyjaśnia. Niechęć redaktora w stosunku do hotelowych luksusów została w pełni zaakceptowana – dziewki, ciupagi, zbójnickie dragi. Te klimaty. Na co takiemu szlafrok i kapciuszki?

10:59