sobota, 2 sierpnia 2014

Kim jest Social Media Princess?


W biurze jak to w biurze: w wejściu mijasz Digital Overlorda, a Sales Ninja pozdrawia cię znad kserokopiarki. Na kawie i ciastku plotkujesz z New Media Guru, podczas gdy Mobile Sensei przeszukuje asortyment Pana Kanapki. Po południu Director of Fun zwołuje zebranie. Tylko co to za dziwaczne biuro?


Anglojęzyczne nazwy stanowisk z branży IT, marketingu czy nowych technologii chyba od zawsze wzbudzają pewne wątpliwości. Część przeciwników na nie narzeka, bo niemal całkowicie wyeliminowały posady w języku polskim i wpłynęły na rozkwit osławionej korpomowy. Inni twierdzą, że okazałe tytuły są tak naprawdę bez znaczenia i nie świadczą o umiejętnościach posiadaczy. Zwłaszcza w przypadku małych firm, gdzie 23-latkowie tytułują się PR Managerami, a gdy przychodzi co do czego, nie potrafią sklecić prostej informacji prasowej. Reszta głosów sprzeciwu wskazuje, że stanowiska takie jak Chief Information Officer albo Senior Account Executive brzmią po prostu mętnie i kompletnie bezosobowo.

Oczywiście jest też druga strona medalu – angielskie nazwy stanowisk mają niekiedy swoje uzasadnienie. Przykład? Kontakt z zagranicznymi klientami albo brak polskiego odpowiednika. Jakoś trudno sobie wyobrazić spolszczoną wersję Copywritera lub Webmastera, choć językowi puryści stają na rzęsach, forsując „tekściarzy” czy „opiekunów budowy i funkcjonowania stron WWW”. Można i tak, choć według mnie brzmi to bardziej jak niedzielne hobby, niż poważne zajęcie. 

Zasadne czy nie, anglojęzyczne tytuły opanowały większość firm (zarówno polskich, jak i zagranicznych), produkując armię „ekantów”, „juniorów” i „PiEMów”. Nie wszystkim jednak podoba się to, że zajmowane przez nich stanowisko występuje na setkach tysięcy innych wizytówek na świecie. 

Direct Mail Demi-God, czyli jak zdziwić rekrutera

Coraz więcej osób zakłada, że zwykła nazwa posady w CV to za mało, by zrobić wrażenie na potencjalnym pracodawcy. Doświadczenie, nawet imponujące, nie zawsze powoduje, że rekruter gwiżdże z uznaniem i prostuje się na krześle, a resztę życiorysów spycha łokciem na bok. Liczy się pierwsze wrażenie i czynnik zaskoczenia, a w tym może pomóc jakiś nietypowy tytuł pod imieniem i nazwiskiem kandydata.

Jeśli na upatrzonym stanowisku liczy się kreatywność, dlaczego nie być kreatywnym od pierwszego wejrzenia? Ładne graficznie CV to jedno – jego autor na pewno zarobi plusa za dbałość o estetykę – jednak specjalizacja w postaci Brand Warriora prowokuje do pytań i drążenia tematu. Niech szanowny kandydat opowie o swoim boju z markami. Z walk wraca z tarczą czy na tarczy? Sieje postrach wśród szeregowych Brand Managerów? Presja czasu wyzwala w nim szał berserkera?

W czasach personal brandingu, gdzie standardowe pomysły mają pod górkę, dziwne nazwy stanowisk rosną w siłę. Używają ich nie tylko osoby, które szukają uwagi na rynku pracy, ale też wysoko postawieni pracownicy korporacji czy użytkownicy LinkedIn, którzy chcą nadać swojemu profilowi unikalnego charakteru. Poniżej zbiór najbardziej pokręconych przykładów, na jakie się natknęłam:

  • Senior Road Warrior Marketing Intern – zakładam, że brzmiało to po prostu lepiej niż „praktykant na bezpłatnym stażu”;
  • Social Media Princess – taki tytuł wybrała sobie Kaely Butterfied z seenBEST Web Design. Jej koledzy po fachu też mogą pochwalić się nietypowymi stanowiskami, np. Social Media Badass, Social Media Genie czy Social Media Vixen (pl. lisica). Istny społecznościowy cosplay;
  • Direct Mail Demi-God – jak widać w naszych czasach półbogowie specjalizują się w heroicznym wysyłaniu poczty;
  • Chief Marketing Guru – koroporacyjnie oświecony. Prawdopodobnie chodzi boso, a strategie zaleca tworzyć w zgodzie z kosmicznym planem;
  • Digital Dynamo – jako nadworny wulkan energii wyrabia co najmniej 300 procent normy;
  • Part-Time Czar (pl. car) – widzę dwie możliwości: właściciel tego tytułu to albo podrzędny Assistant Manager, albo władca Rosji zahibernowany od I WŚ, wreszcie gotowy, by wrócić na rynek pracy (na razie w niepełnym wymiarze godzin);  
  • IT Pro Evangelist – codzienne kazania o bazach danych gwarantowane;
  • Chief Thinker – OK, łapię. Ktoś tu jest ważny;
  • Dream Alchemist – wraz z resztą drużyny (w składzie: Marketing Magician i Digital Overlord) musi stawić czoła legendarnemu Klientowi przez duże „K”;
  • Retail Jedi - wrażliwy na Moc zakupów, niedawno dorobił się własnego Shop Padawana;
  • Ambassador of Buzz – jego gabinet znajduje się blisko gabinetów Prezydenta Virali i Ministra Catvertisingu.
Lista mogłaby się ciągnąć w nieskończoność, bo moda na dziwaczne nazwy stanowisk trwa w najlepsze. Ale czy to dobra moda?

Z plagą fikuśnych posad wiąże się kilka problemów. Pierwszy i najważniejszy sprowadza się do prostego pytania: czy wymienione w tekście nazwy dają jakiekolwiek pojęcie o tym, czym zajmują się noszący je pracownicy? Od czego Car na pół etatu zaczyna swój dzień, jakie obowiązki wypełnia w pracy Księżniczka Social Media? Czy partnerzy biznesowi są w stanie traktować ludzi na takich stanowiskach poważnie? Przy pierwszym kontakcie może być o to trudno, wystarczy użyć wyobraźni: oficjalne spotkanie, wszyscy pod krawatem, powitalny uścisk dłoni i... "Półbóg Kampanii Mailingowych, miło mi". Badum-tss.

Co więcej, zaczynając karierę dziwacznym tytułem, warto się zastanowić nad tym, co nastąpi później. W normalnych warunkach Coordinator staje się Managerem, następnie Supervisorem, by na koniec objąć funkcję Directora. A na jakie stanowisko awansuje Accounting Ninja? Accounting Samurai? Niewiele w tym sensu. 

Mimo że przebojowe posady są kuszące, zwłaszcza dla pokolenia millenialsów, trend zaczyna tracić swój początkowy urok i siłę oddziaływania. Na rozmowy kwalifikacyjne zgłasza się coraz więcej kandydatów, którzy tytułują się gwiazdorami marketingu czy divami kreatywności – nie robi to już takiego wrażenia, jak kiedyś. 

To co wczoraj było oryginalne, dziś stało się kopią kopii innej kopii.



* Wszystkie pogrubione nazwy stanowisk są autentyczne.


18:04