wtorek, 1 kwietnia 2014

PRażynki #2


W dniu takim jak ten – zimnym, jesiennym, deszczowym – nachodzi człowieka na refleksje, a wraz z nimi – pytania. Czy Duch święty może nawiedzić konferencję? Jak Orwell majstruje przy Facebooku? I co dziennikarz ma wspólnego z dywanem?
Oto garść PRażynek świeżutkich jak zapach herbaty w bostońskim porcie. 

Orwell na Facebooku

Kiedy pierwszy raz przeczytałam Rok 1984, w pamięci zostały mi dwa obrazy: wygibasy przed wszystkowidzącym telewizorem i malejące racje czekolady, które wiązały się z większym problemem – fałszowaniem rzeczywistości (kto nie czytał, ten trąba). 

Orwellowskie czekoladki wróciły do mnie w pewien uroczy poniedziałkowy poranek, gdy z kubkiem kawy (określonym przez biurowego native speakera jako „bucket”) weszłam do przestrzeni wspólnej. W powietrzu unosił się swąd ciężkiej beki, takiej prosto od bednarza, wypełnionej po brzegi szokiem, niedowierzaniem i milionem pytań bez odpowiedzi. Większość konsultantów z zespołu szczerzyła zęby w uśmiechu, rozpętując burzę szyderstwa, reszta zastygła w pozie Chrystusa frasobliwego (pijarowcy lubią tę pozę – to takie następstwo wyjątkowo mocnego facepalma).

Zostałam szybko zapoznana z genezą panującej w biurze atmosfery. Otóż jeden z naszych klientów doczekał się porządnej publikacji w kluczowym medium. Był to jednak artykuł, w którym dziennikarz uwzględnił także konkurencyjne firmy. W gazecie widniało również duże zdjęcie uśmiechniętego prezesa przedsiębiorstwa-rywala. No cóż, bywa i tak – czasem trzeba znieść takie ukłucie szpilką prosto w tyłek i cieszyć się z tego, co się wywalczyło.

I tu pojawia się Orwell ze swoją bombonierką. Zazdrosny klient postanowił pochwalić się publikacją w mediach społecznościowych, jednak nie mógł zdzierżyć fotografii wrogiego CEO na swoim fejsie. Dlatego, wzorem Wielkiego Brata, edytował skan z czasopisma, zakrył tę parszywą, arogancko wykrzywioną gębę gazetowego zaborcy i w jej miejsce wstawił zdjęcie właściwego dyrektora. Ukontentowany, zamieścił rezultat online. 

A my zauważyliśmy to małe oszustwo! 
My i tylko my. Nie mam co do tego żadnych złudzeń.

Pozostaje pytanie: zrywać boki jak dobroduszny wujaszek z wąsem, czy gardzić jak na porządnego Polaka przystało?

Dywanik

Kto choć przez chwilę pracował w branży public relations, ten wie, że pijar obelżywcem stoi. Czym są obelżywce? To proste: jeśli otwierasz maila, po którego przeczytaniu dostajesz:
  1. szału,
  2. uczulenia na życie,
  3. wirusa eboli,
  4. i/lub wypowiedzenie umowy,
wiedz, że był to osławiony obelżywiec. Nie znasz dnia ani godziny, dlatego bądź czujny. Jeśli coś ma się spieprzyć, obelżywiec już to wie.

Mam na komputerze taki folder, w którym z miesiąca na miesiąc rośnie kolekcja dziwnych maili. Wśród nich jest dużo zabawnych i zaskakujących wiadomości, jakie przez przypadek zostały do mnie wysłane, jednak równie silną grupę tworzą zjadliwe maile od ludzi świeżo po lekturze Sztuki wyrażania gniewu (której ewidentnie nie czytali ze zrozumieniem).

Do zbioru dołączyła ostatnio korespondencja z kolejnym specem ds. zarządzania złością – pracownikiem pewnej redakcji. Wysmażył on podręcznikowego obelżywca, postawił się również w roli surowego belfra i postanowił posłać mnie na dywanik. Oto w jaki sposób się do tego zabrał:

Szanowna Pani,
powinniście wiedzieć, że Goniec Ciućmanijski nie relacjonuje wydarzeń nie objętych patronatem redakcji. Wyczulamy na to, jesteśmy też zdumieni tym, że nikt nie wystąpił z agencji z propozycją patronatu. Sprawę przekażemy Państwa szefostwu.

Oho, jest i pluralis majestatis
Gdyby nie fakt, że taktyka pt. „brak reakcji to również reakcja” w większości takich przypadków okazuje się silniejsza od miecza, moja wymarzona odpowiedź prawdopodobniej wyglądałaby w ten sposób:

Panie Kochany,
Jestem zdumiona natarczywością Pańskiego maila. Sprawę przekażę Pana mamie.

Konferencja św.

Pewnego razu agencji przyszło pracować dla dużego klienta z branży budowlanej. Na pierwszy rzut oka – bajka! Budowlańcy to konkreciarze i ludzie czynu, którzy nie filozofują nad każdą autoryzacją po kilka tygodni. Nigdy nie grają w mailowego ping-ponga, nie krzyczą „Pomidor!” zawsze wtedy, gdy trzeba odnieść się do materiałów czekających (już trochę długo) na akceptację. Nie marnują ani swojego, ani cudzego czasu. Alleluja!

A właśnie, skoro już jesteśmy przy alleluja...

Pewnego pięknego dnia klient z marzeń postanowił zaangażować się w organizację konferencji. Określił tematykę, zaznaczył że liczy na panelistów z najwyższej półki, gości specjalnych najwyższej rangi, lokalizację najwyższych lotów i catering najwyższej jakości. Podkreślił też, że wymaga od nas umiejętności organizacji na poziomie Pentagonu. Wszyscy popatrzyli po sobie, skinęli w milczeniu głową. Da się załatwić – padła odpowiedź. Nie takie rzeczy robiło się po 30 kawach-plujkach dziennie (podawanych dożylnie). 

– Jeszcze jedno – przypomniał sobie klient, wystawiając nogę za próg. I wydał swoje ostatnie polecenie odnośnie agendy konferencji, po którym junior zakrztusił się własną śliną i trzeba było zastosować na nim rękoczyn Heimlicha, a reszta konsultantów aż przysiadła w osłupieniu. 

Chciałoby się napisać, że w ciągu następnych kilku godzin w agencji zapanował chaos, rozdzwoniły się telefony, a biuro zaczęło drżeć w posadach, ale tak się nie stało. Zamiast tego wszyscy podnieśli się z wysiłkiem z podłogi i w milczeniu wrócili przed komputery. Gdyby nie sardoniczne uśmiechy na twarzach (czy ktoś przez przypadek zamówił sałatkę z kropidła szafranowego?), nikt nie domyśliłby się, że coś jest nie tak.

Co też mogło mieć taką moc, że zamiast typowego dla trudnych chwil kołchozu wywołało masową katatonię? Och, nic wielkiego – msza święta.

Tylko tyle. I aż tyle.

A teraz wyobraźmy sobie tłum facetów pod krawatem, rejestrujący się przy wejściu. Tłum ładuje się do sali i słucha prelekcji na temat polskiej gospodarki. Następnie wychodzi na przerwę, przegryza tartinki z pastą rybną i z powrotem ładuje się do sali, ale tym razem słucha kazania i prezentuje najnowszą kolekcję Happy Socks w klęku prostym. Msza odbywa się oczywiście w intencji udanych biznesów, a podczas czytania liturgicznego zostaje wspomniana słynna przypowieść o talentach. Wszyscy śpiewają, dają na tacę (w papierku, przecież nikt nie będzie skąpił w obecności Pana Naszego i Kolegów Naszych), jest fajnie. Tylko ateiści siedzą cicho pod ścianą, ale cała reszta przekazuje im znak pokoju, oni odpowiadają gestem okey i atmosfera się nieco oczyszcza. Potem gromada uduchowionych biznesmenów idzie na lunch i wraca do robienia interesów. 

W obrzędach uczestniczą wszyscy, bo przecież Duch Święty sprawdza listę obecności. I, co ważniejsze, inni uważnie słuchają, kto powiedział „jestem!”.

Dobra, pośmialiśmy się (przez łzy), teraz wracamy na ziemię. Co ciekawe (a może „dzięki Bogu”?), nietypowa agenda konferencji spotkała się ze zrozumieniem i akceptacją świata biznesu. Nikt nie komentował, nikt nie robił problemów. Wszystko poszło według planu. 

Ale co wymodliliśmy, to nasze.

14:43