Od najmłodszych lat uczymy się, w jaki sposób używać moralnych hamulców. Określone standardy zachowań szybko stają się naszą drugą naturą, a kultura podpowiada, których granic nie możemy przekraczać. Wszelkie odstępstwa od norm społecznych są dla nas trudne do zaakceptowania. Nie rozumiemy tego, co ekscytuje pedofili, nie znamy uczuć gwałcicieli, nie umiemy spojrzeć na świat oczami mordercy. Nie wiemy, co gryzie psychopatów. A wbrew pozorom ci ostatni też miewają utrapienia i bywają sfrustrowani.
Psychopaci to nie szaleńcy – wyjaśnia psycholog Kevin Dutton w książce Mądrość psychopatów. To ludzie zawzięci, pozbawieni wahań, nieustraszeni. Wbrew powszechnemu przekonaniu nie zawsze uciekają się do przemocy, którą traktują jako jedno z wielu narzędzi na drodze do sukcesu. Wśród nich żyje wiele wybitnych jednostek, swobodnie przechadzających się ulicami. Maklerzy, świetni chirurdzy, prezesi to często psychopaci funkcjonalni – osoby, które albo lepiej niż normalni ludzie panują nad swoimi emocjami, albo nie odczuwają ich z taką intensywnością. To właśnie oni posłużyli jako wzór dla fikcyjnych mastermindów – Sherlocka Holmesa, Jamesa Bonda, Dona Drapera czy doktora House’a.
Superpsychopaci to ponadprzeciętnie inteligentni ludzie, których od zwykłych geniuszy odróżnia to, że posiadają w pełni rozwiniętą osobowość socjopatyczną. Funkcjonują wbrew systemowi i społeczeństwu, nie chcą podporządkować się regułom etycznym. Żyją chwilą, nie analizują przeszłości, nie zastanawiają się nad przyszłością. Balansowanie na ostrzu noża jest dla nich dziecinnie łatwe, a podejmowanie trudnych decyzji to pestka. Nawet jeśli spotyka ich niepowodzenie, nie powstrzymuje ich to przy następnej próbie osiągnięcia tego samego celu. Charakteryzuje ich brak sumienia, poczucia winy czy skruchy, a makabryczne morderstwa to zwykle ich zasługa.
Jednak superpsychopatów łączy z mastermindami jedna kwestia. Ograniczenia. Wytyczone sztucznie i narzucone z zewnątrz. Psychopaci nie znoszą granic, mają nieodpartą potrzebę ich przekraczania – jakiekolwiek by nie były. I nie odkładają tego w czasie. Bezczynność jest dla nich równie frustrująca.
Strapienie Frankensteina
Był początek lat 70. Zdzisław Marchwicki spoglądał na czytelników z pierwszych stron gazet. Nagłówki informowały, że to Wampir z Zagłębia, psychopatyczny morderca i postrach Śląska. Przez wiele lat nieuchwytny, wreszcie trafił w ręce milicji. Po zabójstwie Jolanty Gierek, krewnej sekretarza PZPR, dochodzenie z wiadomych przyczyn nabrało tempa. I oto on – zwyrodnialec, oprawca kobiet.
Informacja o aresztowaniu Wampira jedynie na chwilę uspokoiła Ślązaków, wkrótce koszmar powrócił. Media zaczęły donosić o kolejnych napaściach, łudząco podobnych do zbrodni Marchwickiego. Ludzie z miejsca wpadli w panikę, gadali, że „Wampir zmartwychwstał” – uciekł z więzienia albo tak naprawdę nigdy nie został ujęty. Odkryte ciała były zmasakrowane i obnażone. To robota nekrofila – uznali śledczy i nadali zabójcy przydomek „Frankenstein”.
Kiedy Zdzisław Marchwicki oczekiwał w celi śmierci na wykonanie wyroku, jego tajemniczy następca katował następne ofiary. W momencie, gdy Śląsk znajdował się na granicy paniki, na milicję zgłosił się górnik, Joachim Knychała. Był zamieszany w niejasną śmierć szwagierki. Ze świadka szybko przekształcił się w głównego podejrzanego, a wkrótce potem przyznał do innych morderstw. Tych, które milicja przypisywała Frankensteinowi.
Śledczy nie potrafili ukryć zdumienia, gdyż Joachim Knychała sprawiał wrażenie przeciętniaka wiodącego przykładne, spokojne życie. Żona, dwójka dzieci, stała praca w kopalni „Andaluzja”, dobra opinia wśród znajomych i sąsiadów. Kto by pomyślał, że to spadkobierca Wampira?
Knychała zeznał, że po prostu nienawidzi kobiet, że czuje do nich wstręt. Jego zdaniem stanowią przyczynę zagubienia każdego mężczyzny. W trakcie przesłuchania wspominał, jak matka i babka poniżały go w dzieciństwie, nazywały „bękartem”. Już wtedy kiełkowała w nim niechęć do płci przeciwnej.
W wieku 18 lat został skazany za gwałt na dziewczynie. Zaznaczył jednak, że go wrobiono, że dziewczyna chciała się zemścić za swoją krzywdę na kim popadnie. W trakcie odsiadki wyhodował w sobie silny uraz do kobiet, miał dużo czasu na rozpamiętywanie niesprawiedliwego wyroku. Zdecydował, że musi się jakoś odegrać za niesłusznie wymierzoną karę.
Zabójstwa Wampira z Zagłębia natychmiast stały się dla niego źródłem inspiracji. Po tym, jak o sprawie Marchwickiego zrobiło się głośno w gazetach, Frankenstein dał upust długo pielęgnowanej nienawiści do kobiet.
Granicę przekroczył na obskurnej klatce schodowej. Zaczaił się tam na młodą dziewczynę, Marię Borucką, którą zabił z pośpiechem nowicjusza. Siekierką. Opowiadał, że dopiero gdy gwałcił ciało, osiągnął spełnienie. Okazało się, że brak granic to jedyny sposób na odnalezienie spokoju.
Podczas przesłuchań Knychała wyznał rzeczowo śledczym: „Nigdy nie atakowałem kobiet z chęci zysku, tylko napaści te miały podłoże seksualne. Nienawidziłem kobiet i chciałem światu pokazać, że kobieta, jej ciało, to nic szczególnego. Że można tę godność kobiecą zhańbić, zgnoić, po prostu jest po śmierci tylko kupą kości i mięsa”.
Ostatni problem Kanibala
Kiedy informacje o Karlu Denke wyszły na jaw, mieszkańcy Ziębic nie chcieli w nie uwierzyć. Mężczyzna sprawiał wrażenie lekko opóźnionego umysłowo, ale poza tym to był dusza-człowiek. Prawdziwy altruista, bardziej uczynny niż niejedna zakonnica z pobliskiego Klasztoru Elżbietanek. Pomagał dziwkom i żebrakom, oferował im ciepły posiłek i nocleg.
To, co działo się w domu Karla Denke, było dalekie od wyobrażeń mieszkańców Ziębic. Dla swoich gości mężczyzna miał przygotowany specjalny plan. Oczywiście mordował ofiary jak każdy szanujący się superpsychopata. Zabójstwo nie było jednak jedynym przekroczeniem norm, którego się dopuścił.
Ludzie często widywali go, jak kursuje między Ziębicami a Wrocławiem. W stolicy Śląska często udawał się na targ, gdzie na straganie sprzedawał peklowane mięso, rzemienie oraz sznurówki. Z ludzi. Nie pozwalał, by jakiekolwiek szczątki się zmarnowały – dla wszystkiego znajdował zastosowanie, tak jak robi się to w przypadku zwierząt łownych. Nie widział niczego złego w zarabianiu na śmierci, dla niego było to nielogiczne ograniczenie. Człowiek musi się z czegoś utrzymywać, pieniądz nie śmierdzi przecież trupem.
Wreszcie jego modus operandi zawiódł. Niedoszłej ofierze, Vincenzo Olivierovi, udało się uciec z przeklętego domu i donieść o wszystkim policji. Kilka godzin później śledczy sforsowali drzwi do mieszkania. Morderca został ujęty.
Mieszkańcy Ziębic długo nie mogli otrząsnąć się z szoku. Szybko przestali nazywać Karla Denke po imieniu, nadając mu przydomek „Kanibal”. Ujawnienie zbrodni poskutkowało ogólną paranoją – ludność bała się jeść wędliny, a nawet pić wodę, bo mógł się do niej przedostać trupi jad z ogródka, w którym Denke zakopywał wnętrzności.
Kanibal zakończył żywot wkrótce po aresztowaniu. Tak jak poprzednimi razy, trudno było mu się oprzeć, ostatnia bariera działała na niego jak spławik na rybę. Powiesił się w celi na chustce do nosa.
Bolączka Władcy Much
Na poddasze w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego w Katowicach wprowadziło się robactwo. Roje tłustych trupnic, stada muchówek i nicieni, od czasu do czasu samotny chrząszcz błąkający się po klatce schodowej. A do tego ten trudny do zniesienia, zatykający fetor...
Sąsiedzi nie zwlekali z decyzją, obawiali się najgorszego – pan Bogdan Arnold, lokator mieszkania, z którego rozchodził się smród, prawdopodobnie zmarł w środku. Zresztą, przypominali sobie, od dawna nikt go nie widział.
Nie podejrzewali, że to wcale nie zwłoki mężczyzny gniją w mieszkaniu. Milicjanci wyważyli drzwi i w przeciągu kilku minut odkryli, że w lokalu znajdował się nie jeden, a cztery trupy i to w bardzo różnym stanie rozkładu. Zmasakrowane szczątki uniemożliwiły ustalenie tożsamości, brakowało jakichkolwiek dokumentów. I samego mordercy.
Po tygodniu wytężonej pracy śledczych zagadka nieoczekiwanie rozwiązała się sama. Bogdan Arnold zgłosił się na posterunek i przyznał do zabójstw. Przez ostatnie kilka dni ukrywał się w okolicach Huty Silesia, rozważał samobójstwo. Ostatecznie postanowił, że odda się w ręce milicji i opowie o swoich czynach. Z chęcią opisywał każdy szczegół, demonstrował na manekinach, w jaki sposób mordował poszczególne kobiety, przyznał, że się nad nimi znęcał.
Wszystkie swoje ofiary poznał w barach. Pierwszą w katowickim „Kujawiaku”. Wypili razem piwo, chwilę porozmawiali, a następnie wylądowali w mieszkaniu Arnolda. Władca Much – jak mężczyznę określili śledczy – wściekł się, gdy kobieta zażądała, by zapłacił 500 złotych za cielesne przyjemności. Uznał to za bezczelność.
Postanowił, że wystawi kobiecie rachunek. Gniew pomógł mu skutecznie załatwić sprawę i po raz pierwszy przekroczyć granicę morderstwa. Arnold uderzył ofiarę młotkiem w głowę, a kiedy przestała drgać, wrzucił do wanny. Tam próbował rozpuścić ciało chlorkiem, jednak niewiele z tego wyszło. Zostawił więc zwłoki w łazience.
Z miesiąca na miesiąc w mieszkaniu przybywało trupów. Bogdan Arnold żył z nimi, przyzwyczaił się do odrażającego zapachu i wszechobecnego robactwa. Od czasu pierwszego morderstwa ograniczenia, nawet te higieniczne, przestały się liczyć. Prócz ciał w mieszkaniu leżały narzędzia zbrodni – młotek, metalowy pręt, garota – na wszelki wypadek zawsze pod ręką.
Przed śmiercią Władca Much pożalił się milicjantom. Szczerze żałował, że nie zabił swojej byłej żony.
Recepta psychopatów
Gdyby wejść w buty superpsychopatów, ograniczenia natychmiast straciłyby na znaczeniu. Zdaniem Kevina Duttona, człowiek z miejsca stałby się bardziej pewny swoich racji, jego życie stałoby się pełne nowych możliwości, a psychiczne horyzonty zdecydowanie szersze. Widzimisię wysunęłoby się na pierwszy plan. A jeśli coś stanęłoby człowiekowi na drodze, nie zawahałby się użyć wszelkich dostępnych narzędzi, by wyjść z sytuacji obronną ręką. Bez względu na to, jakie granice należałoby przekroczyć.
Kobiety są solą tej ziemi? No cóż, zdaje się, że należy im się za to surowa kara. Niech wiedzą, gdzie ich miejsce. Portfel świeci pustkami? W takim razie trzeba zarobić, nieważne, w jaki sposób. Zawsze jest jakieś wyjście. Przykładowo gdy kobieta wpuszcza w maliny i naraża na wysokie koszty, można jej pokazać, czym skutkuje nieszczerość i interesowność.
Tyle tylko, że trzeba być superpsychopatą. W innym wypadku pozostaje zatrzymać się na granicy: iść na terapię, wziąć się za ciężką pracę albo bez słowa sięgnąć do portfela.
Kiedy informacje o Karlu Denke wyszły na jaw, mieszkańcy Ziębic nie chcieli w nie uwierzyć. Mężczyzna sprawiał wrażenie lekko opóźnionego umysłowo, ale poza tym to był dusza-człowiek. Prawdziwy altruista, bardziej uczynny niż niejedna zakonnica z pobliskiego Klasztoru Elżbietanek. Pomagał dziwkom i żebrakom, oferował im ciepły posiłek i nocleg.
To, co działo się w domu Karla Denke, było dalekie od wyobrażeń mieszkańców Ziębic. Dla swoich gości mężczyzna miał przygotowany specjalny plan. Oczywiście mordował ofiary jak każdy szanujący się superpsychopata. Zabójstwo nie było jednak jedynym przekroczeniem norm, którego się dopuścił.
Ludzie często widywali go, jak kursuje między Ziębicami a Wrocławiem. W stolicy Śląska często udawał się na targ, gdzie na straganie sprzedawał peklowane mięso, rzemienie oraz sznurówki. Z ludzi. Nie pozwalał, by jakiekolwiek szczątki się zmarnowały – dla wszystkiego znajdował zastosowanie, tak jak robi się to w przypadku zwierząt łownych. Nie widział niczego złego w zarabianiu na śmierci, dla niego było to nielogiczne ograniczenie. Człowiek musi się z czegoś utrzymywać, pieniądz nie śmierdzi przecież trupem.
Wreszcie jego modus operandi zawiódł. Niedoszłej ofierze, Vincenzo Olivierovi, udało się uciec z przeklętego domu i donieść o wszystkim policji. Kilka godzin później śledczy sforsowali drzwi do mieszkania. Morderca został ujęty.
Mieszkańcy Ziębic długo nie mogli otrząsnąć się z szoku. Szybko przestali nazywać Karla Denke po imieniu, nadając mu przydomek „Kanibal”. Ujawnienie zbrodni poskutkowało ogólną paranoją – ludność bała się jeść wędliny, a nawet pić wodę, bo mógł się do niej przedostać trupi jad z ogródka, w którym Denke zakopywał wnętrzności.
Kanibal zakończył żywot wkrótce po aresztowaniu. Tak jak poprzednimi razy, trudno było mu się oprzeć, ostatnia bariera działała na niego jak spławik na rybę. Powiesił się w celi na chustce do nosa.
Bolączka Władcy Much
Na poddasze w kamienicy przy ul. Dąbrowskiego w Katowicach wprowadziło się robactwo. Roje tłustych trupnic, stada muchówek i nicieni, od czasu do czasu samotny chrząszcz błąkający się po klatce schodowej. A do tego ten trudny do zniesienia, zatykający fetor...
Sąsiedzi nie zwlekali z decyzją, obawiali się najgorszego – pan Bogdan Arnold, lokator mieszkania, z którego rozchodził się smród, prawdopodobnie zmarł w środku. Zresztą, przypominali sobie, od dawna nikt go nie widział.
Nie podejrzewali, że to wcale nie zwłoki mężczyzny gniją w mieszkaniu. Milicjanci wyważyli drzwi i w przeciągu kilku minut odkryli, że w lokalu znajdował się nie jeden, a cztery trupy i to w bardzo różnym stanie rozkładu. Zmasakrowane szczątki uniemożliwiły ustalenie tożsamości, brakowało jakichkolwiek dokumentów. I samego mordercy.
Po tygodniu wytężonej pracy śledczych zagadka nieoczekiwanie rozwiązała się sama. Bogdan Arnold zgłosił się na posterunek i przyznał do zabójstw. Przez ostatnie kilka dni ukrywał się w okolicach Huty Silesia, rozważał samobójstwo. Ostatecznie postanowił, że odda się w ręce milicji i opowie o swoich czynach. Z chęcią opisywał każdy szczegół, demonstrował na manekinach, w jaki sposób mordował poszczególne kobiety, przyznał, że się nad nimi znęcał.
Wszystkie swoje ofiary poznał w barach. Pierwszą w katowickim „Kujawiaku”. Wypili razem piwo, chwilę porozmawiali, a następnie wylądowali w mieszkaniu Arnolda. Władca Much – jak mężczyznę określili śledczy – wściekł się, gdy kobieta zażądała, by zapłacił 500 złotych za cielesne przyjemności. Uznał to za bezczelność.
Postanowił, że wystawi kobiecie rachunek. Gniew pomógł mu skutecznie załatwić sprawę i po raz pierwszy przekroczyć granicę morderstwa. Arnold uderzył ofiarę młotkiem w głowę, a kiedy przestała drgać, wrzucił do wanny. Tam próbował rozpuścić ciało chlorkiem, jednak niewiele z tego wyszło. Zostawił więc zwłoki w łazience.
Z miesiąca na miesiąc w mieszkaniu przybywało trupów. Bogdan Arnold żył z nimi, przyzwyczaił się do odrażającego zapachu i wszechobecnego robactwa. Od czasu pierwszego morderstwa ograniczenia, nawet te higieniczne, przestały się liczyć. Prócz ciał w mieszkaniu leżały narzędzia zbrodni – młotek, metalowy pręt, garota – na wszelki wypadek zawsze pod ręką.
Przed śmiercią Władca Much pożalił się milicjantom. Szczerze żałował, że nie zabił swojej byłej żony.
Recepta psychopatów
Gdyby wejść w buty superpsychopatów, ograniczenia natychmiast straciłyby na znaczeniu. Zdaniem Kevina Duttona, człowiek z miejsca stałby się bardziej pewny swoich racji, jego życie stałoby się pełne nowych możliwości, a psychiczne horyzonty zdecydowanie szersze. Widzimisię wysunęłoby się na pierwszy plan. A jeśli coś stanęłoby człowiekowi na drodze, nie zawahałby się użyć wszelkich dostępnych narzędzi, by wyjść z sytuacji obronną ręką. Bez względu na to, jakie granice należałoby przekroczyć.
Kobiety są solą tej ziemi? No cóż, zdaje się, że należy im się za to surowa kara. Niech wiedzą, gdzie ich miejsce. Portfel świeci pustkami? W takim razie trzeba zarobić, nieważne, w jaki sposób. Zawsze jest jakieś wyjście. Przykładowo gdy kobieta wpuszcza w maliny i naraża na wysokie koszty, można jej pokazać, czym skutkuje nieszczerość i interesowność.
Tyle tylko, że trzeba być superpsychopatą. W innym wypadku pozostaje zatrzymać się na granicy: iść na terapię, wziąć się za ciężką pracę albo bez słowa sięgnąć do portfela.
Tekst napisany na potrzeby 16. numeru Magazynu FUSS.