Z każdej podróży przywożę jakieś unikalne doświadczenie. To może być właściwie wszystko, zwykle nie szukam niczego konkretnego. Idę deptakiem, kupuję bakalie na targu, sterczę w metrze spóźniona na pociąg, zaglądam gdzieś przez przypadek... i nagle jest - najciekawsze wspomnienie z wyjazdu. Filmuję je i zabieram ze sobą do domu.
Tak samo było w tym wypadku, w jednym z wiedeńskich przejść podziemnych.
Po Austrii spodziewałam się umiarkowanych - żeby nie powiedzieć "skromnych" - atrakcji. Wurstów przyrządzanych na sto różnych sposobów. Apfelstrudli w ilościach, za które powinno się iść do więzienia o zaostrzonej diecie. Pamiątek z Mozartem walczących o pierwszeństwo z pamiątkami z Klimtem. Lekko usztywnionych wiedeńczyków, którzy co niedziela ubierają się w odświętne ubrania. Koncertów, w najlepszym wypadku.
Nie zawiodłam się.
Tym większe było moje rozbawienie, gdy w okolicach Wiener Staatsoper natrafiłam na gratkę dla prawdziwych melomanów - operowy szalet. Wizytę w toalecie umilał teatralny klimat: fototapeta z widownią, naklejana kurtyna, czerwony kobierzec i, co najważniejsze, podniosła muzyka. Cudo!